Sezon letni - słońce nad głowami, zielona trawa pod nogami. Przystrojone samochody rywalizują na ulicach, który będzie głośniej trąbił klaksonem. Pod kościołami setki gości. Chociaż w sumie kilkadziesiąt bo większość osób dociera spóźniona na mszę albo dopiero pod lokal weselny. Zaczyna się ceremonia, para młoda przysięga sobie miłość aż po grób. Wychodzą z kościoła - jest konfetti, płatki róż, życzenia składane regułkowo i czym prędzej bo "goście głodni, trzeba szybko jechać". Lokal weselny - lampka szampana, "Sto lat", pierwsze danie, drugie danie, deser, pierwszy taniec, potem huczna zabawa, oczepiny, barszczyk z krokietem, słońce na horyzoncie i koniec. Brzmi znajomo? Para młoda już nie jest para młodą tylko małżeństwem. A goście w swoich domach po przebudzeniu dyskutują co było dobre, a co nie - że zupa za słona, zespół za głośny, klimatyzacja za mocna, podłoga za śliska, tort za słodki. Mija czas, pamięć się rozmywa i lata później można usłyszeć "Jak byliśmy u kogoś na ślubie i weselu to było ......".
Otóż nie u kogoś, tylko na ślubie i przyjęciu weselnym dwóch konkretnych osób.
Więc dla kogo właściwie jest ten ślub?!